„Najpierw żyć – potem filozofować” – mawiał Marek Aureliusz. I miał rację. Pewnie wtedy jeszcze nie używano pojęcia „bić pianę”, ale na pewno już niektórzy mieli takie tendencje. To chyba jeden z tych nawyków, który się łatwo utrwal zwłaszcza w środowisku, gdzie inni już tej piany sporo natworzyli i przysłoniła nam ona rzeczywisty obraz świata, w którym żyjemy. A ten obraz, według mnie, niewiele zmienia się od stuleci. Ludzie kochają i nienawidzą.
Zabijają na rożne sposoby, a ich kreatywność wcale się nie zmniejszyła. Ale również ratują innych, wykazując się niezwykłym heroizmem. Wydaje mi się więc, że świat jakościowo się nie zmienił. Na pewno sporo wszystkiego przybyło, świat zatem zmienił się ilościowo. Wszystkiego jest dużo. I dóbr pożądanych, jak jedzenie, i klęsk niepożądanych, takich jak powodzie, huragany czy trzęsienia ziemi. Ciągle żyjemy w świecie wielkich indywidualnych i zbiorowych kryzysów. To słowo pojawia się coraz częściej i brzmi złowrogo. Kryzys ojcostwa, kryzys rodziny, kryzys finansowy, kryzys moralny, kryzys wartości w ogóle. Gdyby się więc tak zastanowić, to już nie jest tylko kryzys. Żyjemy w świecie megakryzysu. I dobrze. Bo gdyby tak nie było, a wszystkie pożądane dobra pomnażałyby się prawie same, to byśmy się pewnie zatracili w tym egoistycznym dobrobycie. A tak możemy się ciągle jednoczyć w stawianiu czoła kolejnym kryzysom. Moja prawda podpowiada mi, że niezależnie od czasów, w których żyjemy, niezależnie od formy ustrojowej kraju, w którym mieszkamy, te najważniejsze kryzysy przeżywamy w wymiarze jednostkowym. To znaczy, że człowiek przez całe życie podąża własną ścieżką i to, co na niej spotyka, może urastać do rangi kryzysu najważniejszego, czyli osobistego.
Czasami zastanawiam się nad fenomenem oddychania i tym, że moja radość z rzeczy wielkich i małych, moje plany i w ogóle moje życie zależą od tych dwóch cyklicznych ruchów klatki piersiowej: wdech i wydech. Kiedy parę razy zdarzyło mi się znaleźć w sytuacji chwilowego bezdechu, ogarniała mnie trudna do opisania panika. I słusznie, bo o ile bez jedzenia i picia można wytrzymać kilka dni, to bez oddechu, jako człowiek bez doświadczeń nurkowych, miałbym do dyspozycji może ze trzy minuty życia. Nigdy nie sprawdzałem, ale nie sadzę, abym wytrzymał dłużej. W takiej sytuacji bezdechu wszystko przestaje mieć znaczenie.
Człowiek całe lata buduje sobie jakąś iluzję na temat świata, który go otacza, i oczywiście również na swój temat, a potem trzy minuty bezdechu mogą wszystko zmienić. I taka sytuacja odkrywa przed nami nową nieuświadamianą wcześniej perspektywę na życie. Kryzys ujawnia jakąś prawdę o nas samych. Kryzys jest wehikułem rozwoju.
Kiedy już doznajemy czegoś bardzo trudnego, to doświadczamy zmian strukturalnych, czyli nieodwracalnych. Te zmiany mogą zachodzić tylko w naszej głowie, ale to wystarczy, aby z dnia na dzień inaczej spojrzeć na siebie, na życie, na innych. Kilka razy w życiu doświadczyłem właśnie takiego przejścia z jednego stanu do drugiego. Zupełnie innego. Wcześniej w ogóle mi nieznanego. Czasami wręcz chcemy, aby nas coś doświadczyło kryzysem. Tak jakbyśmy prowokowali czy kusili los. Obieramy kurs na rafy i czekamy na wielką katastrofę. Inaczej już nie potrafimy dokonać zmiany w swoim życiu. Kryzys nieuchronnie łączy się z jakimś cierpieniem, niekoniecznie ciała, czasami tylko z cierpieniem duszy. W kryzysie tracimy starą tożsamość, do której byliśmy bardzo przywiązani. Tracimy wyobrażenie o sobie i swoich mocach. Dopóki nie zbudujemy nowej tożsamości, czujemy, jakbyśmy byli w jakiś sposób zawieszeni w nicości. Zaczynamy uświadamiać sobie, czego nie chcemy i kim nie chcemy być, ale nie wiemy, kim chcielibyśmy być i jak mamy się tym kimś nowym stać. Ten czas zawieszenia może być obiektywnie krótki, a subiektywnie wydawać się wiecznością. To stan bolesnego wychodzenia ze znanej strefy komfortu. Ale bez wyjścia z tej sfery podtrzymujemy iluzję, a nawet popadamy w jeszcze większe złudzenia.
Ten nagły błysk, oświecenie, zobaczenie siebie i świata odartego z iluzji zdarzył mi się kilka razy w życiu. I to były momenty zwrotne. Bo kiedy przestałem uciekać od siebie samego, może nie czułem od razu wielkiego komfortu i spokoju, tylko przerażenie i smutek, ale wiedziałem chyba intuicyjnie, że każde narodziny wiążą się z wysiłkiem, zmęczeniem i wielokrotnie cierpieniem. To co pozwalało przetrwać mi moje osobiste kryzysy, szczególnie w życiu osobistym, wiązało się zawsze z poczuciem, że mam prawo szukać swojej osobistej drogi. Że jeżeli potrafię iść na swoich nogach, to mogę iść swoją drogą. Że smutek towarzyszy zmianom i ja również mogę go przyjąć i zaakceptować. I że mogę i dam radę doświadczyć wszystkiego, co temu mojemu osobistemu kryzysowi będzie towarzyszyło. Bo tak właśnie buduje się swoją osobistą prawdę, która, dopóki nie ulegnie zmianie, wydaje się wręcz wykuta w kamieniu. I dlatego akceptuję kryzysy, momenty, w których wchodzę na nową drogę, i te nowe prawdy, które odkrywam z wielkim zaskoczeniem, że istnieją, a zarazem z wielką radością, że miałem zaszczyt ich doświadczyć. I tego wszystkim życzę. Dobrych kryzysów. Wspierających zmiany i podnoszących jakość życia. Odkrywających megaogromny potencjał ludzkiego ciała, umysłu i ducha.
IKHAKIMA.
Jacek Walkiewicz
mówca motywacyjny,
trener i mentor
źródło: Miesięcznik Benefit